VIII Impreza na Orientację SZAGO 2013
Relacja Krzysztofa Nowaka
W dniach 9-10 listopada odbyła się w Śliwicach, VIII Impreza na Orientację „Szago 2013”. Zawody zaliczane były do Pucharu Borów Tucholskich w marszach na orientację i była jego ostatnią, dziesiątą już edycją.
Organizatorem zawodów był klub UKS Włóczykij Osiek, a kierownikiem był zasłużony regionalny działacz imprez na orientację Artur Fankidejski.
Rywalizacja toczyła się aż na 6 trasach.
Do wyboru były: trasa turystyczna (dzienna na dystansie ok. 12 km), drużynowa (nocna, dystans ok. 12 km), juniorska (nocna, ok. 17 km), zaawansowana (nocna, ok. 22 km) oraz dwie trasy rowerowe – dzienne na dystansach 50 i 100 km. Dla rowerzystów startujących na dystansie 100 km dodatkową atrakcją było to, że zawody zaliczane były do Pucharu Polski w rowerowych maratonach na orientację. Ten czynnik okazał się silnym magnesem, jako że na starcie stanęło aż 46 zawodników – frekwencja rzadko spotykana na rowerowych imprezach na orientację, może nie licząc tych największych imprez, takich jak Harpagan.
Zresztą całe zawody, pod względem frekwencji okazały się olbrzymim sukcesem, gdyż łącznie udział w nich wzięło aż 251 zawodników, co stawia Szago w ścisłej czołówce pomorskich imprez na orientację, zaraz za imprezami organizowanymi przez SKPT Gdańsk (Manewry SKPT i Darżlub), Harpaganem i Tułaczem.
Na starcie stanęła liczna grupa osób ze Śliwic, w czym duża zasługa współorganizatorów marszu – Szkoły Podstawowej w Śliwicach oraz Parafii Św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Śliwicach, którzy zadbali o odpowiednie nagłośnienie imprezy.
Start trasy TZ zaplanowany był na godzinę 19:00. Rywalizacja zapowiadała się ciekawie, gdyż na Szago rozstrzygnąć miał się ostateczny kształt podium pucharu.
Miałem duże problemy z dotarciem do bazy, gdyż pociąg osobowy z Gdańska Oliwy do Laskowic Pomorskich, którym jechałem na zawody, zepsuł się po drodze, a jakby tego mało, po naprawie awarii, w składzie zaczął grasować nożownik i trzeba było wzywać policję. Ostatecznie, po sporych perturbacjach, razem z Karolem Wrońskim, innym uczestnikiem trasy TZ oraz pasażerem upiornego pociągu, zameldowaliśmy się w bazie tuż przed godziną 21:00, kiedy wszyscy zawodnicy byli już dawno na trasie.
Na trasę wyruszałem więc jako ostatni (Karol ruszył jakieś 10 minut przede mną) i to okazało się sporym utrudnieniem. Pierwszy punkt kontrolny nie sprawił mi kłopotów, ale już następny dał mi przedsmak tego co się będzie działo dalej. Bardzo, bardzo trudne punkty rzeźbowe, wymagające sporo koncentracji i czujności. No i też poniekąd łutu szczęścia, bo rzeźba terenu w okolicach Śliwic nie była zbyt wyraźna. Jakoś sobie poradziłem z tym drugim punktem, choć musiałem go wymierzać z kilku kierunków nachodzenia. Następny punkt nie sprawił mi trudności, jednak na czwartym punkcie (numerowanym na mapie jako PK 2, a to dlatego, że kolejność potwierdzania punktów była dowolna) dostałem przysłowiową cegłą po głowie. Miejsce na punkt było wyjątkowo paskudne (mokradła, mokradła i jeszcze raz pełno badyli), w dodatku w pobliżu nie było żadnego charakterystycznego obiektu, z którego można się namierzyć, w efekcie czego nie mogłem się w ten punkt wstrzelić. Po 40 minut chodzenia w kółko znalazłem jakiś lampion i podbiłem go, ale i tak okazał się punktem stowarzyszonym.
Tutaj dało o sobie znać startowanie jako ostatni. Normalnie, gdy startuje się razem z innymi drużynami można się zasugerować światełkami latarek krążącymi w pobliżu, tutaj zdany byłem tylko na siebie. Pustka, ciemność, bagna i bezradność. Kolejne punkty wydzierałem z wielkim bólem, bo także nie były łatwe i sporo się musiałem namęczyć, aby mieć pewność, że podbijam właściwe. Jakoś dawałem radę, znów utknąłem fatalnie na PK 8 (niestety wybrałem niewłaściwy wariant nachodzenia, a później zamiast wycofać się i namierzać jeszcze raz z innego miejsca, tylko łaziłem w kółko, czując się chyba tak jak Witkacy, gdy tworzył zręby swojej dziwnej filozofii, której włącznie z nim nikt nigdy nie zrozumiał), później zatkałem się zupełnie na PK 10, który był pierwszym z tak zwanych punktów azymutowych. Trzeba było wymierzyć azymut 92 stopnie na odległość około 750 metrów z punktu 9 i w ten sposób trafiało się na PK 10. Niestety, musiałem stawiać za długie kroki przy wymierzaniu azymutu, gdyż przestrzeliłem ten punkt o jakieś 50 metrów i zacząłem czesać las za punktem, co zabrało mi jakieś 25 minut i w efekcie czego wylądowałem jakieś… 300 metrów za punktem. Wycofując się, zdruzgotany porażką, trafiłem na ów punkt 10, który był na cieku wodnym (Artur, dziękuję za utaplanie się tam w błotnej mazi po udo), co dodało mi nieco energii. Znalazłem kolejne 3 punkty azymutowe (wszystkie okazały się stowarzyszone, ale dobre i to) i parłem dalej.
Złapałem drugi oddech, dzięki czemu aż do PK 18 nie miałem problemów. Końcówka jednak była dla mnie znów słaba, gdyż zablokowałem się aż na 3 z ostatnich 4 punktów kontrolnych, na wszystkich wbijając punkty stowarzyszone. Szalony bieg do mety nie pozwolił mi nadrobić strat i zająłem ostatecznie 5 miejsce.
Trasę TZ wygrali Rafał Sikora i Mateusz Spadik, a na drugim miejscu uplasowali się zwycięzcy klasyfikacji generalnej Pucharu Borów Tucholskich – Radosław Literski i Bartłomiej Gromowski. Trzecie miejsce zajął Karol Wroński.
Dzięki dobrej postawie w ostatniej edycji pucharu na trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej przesunął się Mateusz Spadik. Wyprzedził tym samym Marka Wrzałkowskiego, który przed zawodami miał nawet szansę na zwycięstwo w klasyfikacji generalnej, pod warunkiem, że te zawody by wygrał.
Zawody były bardzo dobrze zorganizowane. Na mecie czekały na zawodników komfortowe warunki w bazie – dużo wolnej przestrzeni na nocleg na ogrzewanej sali gimnastycznej, prysznice, ciepły posiłek, drożdżówki, oranżada, kawa i kto tam co sobie zażyczył. Podsumowanie wyników odbyło się bardzo sprawnie i nad ranem w niedzielę nastąpiło wręczenie nagród dla najlepszych zawodników na poszczególnych nocnych trasach (dzienne były podsumowywane w sobotę około godz. 17.00). Nagrody były atrakcyjne i było ich tak dużo, że po udekorowaniu najlepszych odbyło się jeszcze losowanie nagród pocieszenia, tak, że prawie nikt nie wyjechał z zawodów z pustymi rękoma.
Osobiście, jako uczestnik trasy TZ, lubię zawody Szago, gdyż wiem, że mogę spodziewać się tam trudnych punktów, prawdziwego survivalu na trasie i ciężkiej walki o przetrwanie. Po prostu Szago uczy pokory nie gorzej niż rosyjska armia. I to jest wspaniałe. Tego na tych zawodach było aż nadto, szczególnie, że w nocy ściął mróz, a nie raz trzeba było pakować się w wodę, czasem i po kolana. Na mecie musiałem sprawiać wrażenie skruszonego jak Królik – ten ze Stumilowego Lasu, któremu Puchatek wiecznie wyżerał miód ze spiżarni – po odnalezieniu go wśród mgły przez Tygrysa.
No cóż, każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma… Ja akurat lubię marsze na orientację, a na pewno w takiej formule, czy też z takimi przystawkami, jakie serwuje Włóczykij Osiek i dlatego gorąco wszystkim polecam danie główne zakładu z Osieka – Szago… Voila!
Źródło: UG Śliwcie (sliwice.pl)
Dodaj komentarz