Wywiad z Kazimierzem Rinkiem
Do poczytania w czasie świąt.
Kazimierz Rink studiował na filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Laureat Ogólnopolskich Konkursów Recytatorskich oraz laureat i juror ogólnopolskich konkursów poetyckich, instruktor, konsultant teatralny, twórca i współtwórca przedsięwzięć o charakterze ogólnopolskim, min. „Czwartków Literackich” w Tucholi, czy chociażby Chojnickich Nocy Poetów organizowanych w fosie miejskiej rok rocznie w sezonie letnim. Od dobrych czterdziestu lat czynnie związany z Polską Federacją Dyskusyjnych Klubów Filmowych. Tych zaszczytnych nagród i tytułów można by wymienić całą listę. Jego książki zdobywają liczne nagrody, a sam ich autor z całą skromnością, wspomina: został uhonorowany odznaką „Zasłużony działacz kultury” i Medalem im. Jerzego Sulimy – Kamińskiego za zasługi dla kultury regionu Pomorza i Kujaw.
„Pisze się po to, aby rana zawsze pozostawała otwarta” – Tomasz Mann.
Dla mnie koneser dobrego, prawdziwego, prawidłowego i „żywego” słowa. Znakomity orator, którego można słuchać godzinami, bez przerwy. Nic dziwnego. Wszak pan Kazik, to postać nietuzinkowa, jeśli użyję słowa ponadczasowa, to się nie obrazi. Takich ludzi jest coraz mniej. Ludzi, którzy są chodzącą księgą życiowych doświadczeń i którzy chętnie się tymi doświadczeniami dzielą. Gdyby nie „Radiowa Poczta Literacka” nie miałabym przyjemności poznać Pana Kazimierza, który cięgle mnie ciągnie za rękaw i wytyka błędy. I jestem mu za to dozgonnie wdzięczna. Dobry nauczyciel, to dobre profity i owoce, które poniekąd się zbiera dzięki jego ciężkiej, mozolnej pracy.
Poeta. Nad wyraz szczery, łagodny, kochający człowieka, wielbiący piękno świata, ludzkiej egzystencji ulokowanej w pięknie Matki Natury. Poeta – pieśniarz, poeta – listonosz, poeta – malarz słów. Jak postrzega siebie z perspektywy tych trzydziestu lat, od momentu kiedy debiutował jako poeta, jak postrzega rzeczywistość tamtych i dzisiejszych lat?
Zapraszam na wywiad – monolog.
Panie Kazimierzu, dlaczego w ogóle piszemy wiersze?
Zacząć należałoby od tego, dlaczego w ogóle zanurzamy się w tym, co tak ładnie Miłosz nazywa cesarstwem poezji, w wierszopisarstwie, bo słowo poezja jest bardzo wielkim słowem. Wierszopisarstwo brzmi lepiej, a zarazem skromniej. Co nas uwodzi, zagarnia w ten świat, wciąga w wir, że na swój sposób łykamy „bakcyla” poetyckiego i on gdzieś tam już w nas tkwi wiekuiście? Jedni z tego wyrastają, najczęściej młode dziewczyny. Prawda jest taka, że każdy młody człowiek do 20-tego, 21-go roku życia, to socjologowie wybadali, w swojej młodości durnej i górnej, pisze wiersze. Potem większość z tego wyrasta, nieliczni w tej przygodzie zostają, trwają i już nigdy nie potrafią się z niej uwolnić.
Pana pierwsze początki z literaturą, słowem pisanym, jego magią, z poezją w ogóle?
W moim przypadku było tak, że ta literatura szła za mną gdzieś od najmłodszych lat, od dzieciństwa. Kojarzy mi się to z rozmaitymi obrazami, sekwencjami, zdarzeniami. Kojarzy mi się to z miastem mojego dzieciństwa, jakim jest niewątpliwie Tuchola. Z Biblioteką Dziecięcą, która była kilka razy przenoszona. Zawsze wchodziłem do tej biblioteki, jako chłopiec po baśnie, najczęściej Brzechwę, Andersena, po takie książki jak „Timur i jego drużyna” i zawsze kojarzyła mi się ona z zapachem kaflowego pieca. On stał bardzo blisko regałów z książkami, książki z kolei stały stłoczone na półkach i unosiła się taka swoista woń, lekko nadpalonego papieru. Ten zapach szedł za mną przez wiele lat. Zaczynało się bardzo typowo. Zaczynało się w szkole. Od konkursów recytatorskich, w szkole podstawowej. Pamiętam, że w 3 czy 4 klasie, moja pierwsza polonistka nieżyjąca już Pani Janina Puppel zauważyła, że mam jakieś tam predyspozycje i talent do dobrego mówienia, głośnego czytania i zaproponowała mi udział w konkursie recytatorskim. To był dosyć dziwny konkurs. W tym czasie interesowałem się sportem. Jako młody chłopak biegałem w szkolnej sztafecie, za piłką, grałem w szczypiorniaka. W czasie, kiedy byłem na boisku odbywał się ten konkurs, zupełnie o nim zapomniałem. Biegaliśmy na sześćdziesiątkę, przybiegła na to boisko koleżanka i mówi: „Czeka na ciebie od pół godziny cała komisja, a ty w najlepsze grasz w piłkę”. Więc ja tak, jak stałem w dresach, kolczatkach, wbiegłem na scenę i wyrecytowałem dwa teksty. Jednym z nich był „O dwóch takich, co ukradli księżyc” Kornela Makuszyńskiego. Wyniki zostały ogłoszone po dwóch dniach i okazało się, że wygrałem ten konkurs. No i tak to się zaczęło.
Potem na długie, długie lata, o tym zupełnie zapomniałem. To się zaczęło jednak krystalizować w liceum. Najpierw Pedagogicznym, gdzie moją polonistką była prof. Maria Trocka, gimnazjalna koleżanka z wileńskiego gimnazjum Czesława Miłosza. Bardzo pilnowała naszej edukacji literackiej, pięknie opowiadała, uczyła nas Słowackiego, Norwida, Mickiewicza, jak go czytać, jak go rozumieć, jak interpretować. Podawała nam mnóstwo tzw. wiedzy czysto literackiej, którą dzisiaj możemy wyczytać gdzieś tam w internecie. Wtedy nie było takich możliwości, jak dziś. Szpikowała nas tą literaturą. Nauczyła dwóch podstawowych rzeczy. Gramatyki, a nade wszystko ortografii. Pilnowała tego w sposób niezwykły zupełnie. Pisaliśmy non stop dyktanda. Zawdzięczam jej to, że po dziś dzień nie mam z ortografią żadnego problemu.
Miałem szczęście do tych ludzi, którzy wprowadzali mnie do tej literatury, bo nie tylko Pani Janina Puppel, nie tylko prof. Maria Trocka, ale kiedy w trzeciej klasie tegoż Liceum Pedagogicznego poważnie zachorowałem, pojechałem do sanatorium, do Otwocka pod Warszawą (to jest miejscowość typowo uzdrowiskowa) i siłą rzeczy, wyrwany z tej edukacji szkolnej musiałem coś z tym fantem zrobić. Ponieważ przy sanatorium istniało liceum, niestety nie Pedagogiczne, a Ogólnokształcące, musiałem się do niego przystosować i od razu trafiłem do klasy maturalnej. Było to dosyć jawnie ryzykowne, trudne i wtedy znowu uśmiechnęło się do mnie w sposób wyjątkowy szczęście, bo przy sanatoryjnym liceum polonistką była Ewa Brzozowska Bryll, żona znanego poety Ernesta Brylla. Lepiej nie można było trafić. Zainteresowała się moimi próbami literackimi. Pisałem wtedy pierwsze wiersze. Zaproponowała mi, żebym te wiersze pokazał jej mężowi. Bywałem w ich domu, miałem okazję zobaczyć tam dość niezwykłych ludzi, ale przede wszystkim miałem przyjemność samej rozmowy z Ernestem Bryllem, który na początku dosyć ostro mnie potraktował, dosyć mocno zmył mi głowę. Powiedział: „Wrażliwość to ty masz, ale musisz jeszcze dużo, dużo czytać innych poetów, aby zacząć pisać tak, jak prawdziwi poeci”. To była dosyć gorzka, cierpka lekcja, ale bardzo mi się przydała.
Potem był epizod na Uniwersytecie Warszawskim z polonistyką przerwany moją ciężką sytuacją rodzinną, chorobą rodziców. W tym czasie w Tucholi bardzo mocno odżywały, promowały wiersze, miały fantastyczną widownię i audytorium konkursy recytatorskie. Chodziłem na nie, krytykowałem recytatorów za niezbyt, moim zdaniem, niedoskonałe mówienie. I Pan Ryszard Żółkiewicz, ówczesny Dyrektor Tucholskiego Domu Kultury, wtedy powiatowego jeszcze, powiedział mi: „Skoro jesteś taki mądry, to sam spróbuj. Wejdź na scenę, zobacz na czym to naprawdę polega.”
On mnie zachęcił i poniekąd sprowokował. W 1971 roku bodajże już jako człowiek młody, ale dość wewnętrznie ukształtowany, wystartowałem w konkursie recytatorskim. Pamiętam, mówiłem wtedy fragmenty poematu „Promethidion ” Norwida, „Brzezinę” Jarosława Iwaszkiewicza. Tak się zaczęła moja wieloletnia, jak się potem okazało, przygoda recytatorska, przygoda z żywym słowem, której wiele zawdzięczam. To był taki mały „Uniwersytet Literacki”. Poznawanie ciekawych ludzi, wierszy, poetów, rywalizacja w ogóle, to mi otworzyło okno na świat. Dużo jeździłem, podróżowałem, znalazłem się momentalnie w ekipie bydgoskich recytatorów, którzy uczestniczyli w najważniejszych konkursach w Zakopanem, Szczecinie, Złotowie. W ogóle jeździliśmy po całej Polsce, gdziekolwiek się coś działo, odbywał się konkurs tam nas wysyłano. Tworzyliśmy rodzaj bydgoskiej reprezentacji. Pani Nina Ogińska, była aktorka Teatru im. Ziemi Pomorskiej w Grudziądzu opiekowała się nami, czuwała nad nami i całością.
Dlaczego nie ma już takich nauczycieli?
Hm…..Powiem skromnie i nieskromnie. Zawsze jest tak, że musi istnieć pewien ciąg, kontynuacja tradycji w tym łańcuszku. Wtedy jest dobrze. Jeśli coś się w tym łańcuszku zaczyna rwać, zapala się światełko. To, czego sam się nauczyłem, dzięki moim nauczycielom, by dzielić się tym co się ma z innymi. Staram się to, co przekazali moi mentorzy przekazać innym. Już miewam swoich uczniów, nie tylko jeśli chodzi o sztukę recytatorską, ale i współpracuję z młodzieżą. Ponad 30 lat dzielę się tymi doświadczeniami. Kiedyś jedna pani na konkursie recytatorskim nie zgodziła się z werdyktem. Nie z zasady, ale dlatego, że człowiek który jest jurorem po prostu się na tym nie zna, czyli ja. Więc ja tej pani dyskretnie wytłumaczyłem, że mogę nie znać się na filmie, sztuce teatralnej, ale bądź co bądź na sztuce „żywego słowa” znam się doskonale, wszak to mój chleb powszedni. Staram się nie narzucać swoich uwag, ale dyskretnie podkreślać błędy. Ponadto prowadzę warsztaty dla młodzieży z całej Polski w Cekcynie, będąc jednocześnie tam jurorem konkursu „O Cisową Gałązkę”.
Sztuką nie jest mieć, posiadać. Sztuką jest się tym dzielić. Wierzę w jedną rzecz – jeśli ktoś jest utalentowany, wrażliwy, pracowity, to ten sukces prędzej czy później osiągnie. Cieszę się z sukcesów młodych. To sukces i potwierdzenie tego, że moja praca zostaje doceniona. A obecni poloniści owszem, ich obowiązkiem jest znać literaturę, ale już niekonieczne jest „rozbieranie jej” na czynniki pierwsze.
Kolejne epizody z literaturą?
Czwartki Literackie. W połowie lat dziewięćdziesiątych przybywało się do kawiarni Basztowej, w której się one odbywały. Miałem okazję zapraszać rozmaitych poetów z kraju, debiutantów, ludzi, którzy pojawiali się w literaturze. Ja ich tutaj zwabiałem i na te spotkania przychodziło mnóstwo ludzi, do tego stopnia, że kiedy to odbywało się zimą, w lutym kiedy panowały siarczyste mrozy, to gospodarze kawiarni otwierali drzwi na balkon, ludzie siedzieli w kożuszkach i śledzili to, co się działo. Tych spotkań było mnóstwo i zawsze wywoływały ogromne emocje. Przychodzili nie tylko ci, którzy pisali wiersze, by się tymi wierszami podzielić. Po oficjalnych spotkaniach przechodziliśmy do takiej małej kafejki przy Technikum Leśnym i tam trwały warsztatowe rozmowy z tymi, którzy chcieli tego posłuchać. W czasie tych Czwartków Literackich, kiedy słuchałem wierszy moich starszych dorobkiem kolegów i koleżanek bardziej doświadczonych, bardziej utalentowanych, zakiełkowała we mnie myśl – a może samemu by spróbować wrócić do tej młodzieńczej przygody zapoczątkowanej kiedyś rozmową z Ernestem Bryllem? No i tak to się zaczęło.
W 1987 roku ukazał się mój pierwszy debiutancki maleńki, skromniutki tomik, arkusz poetycki, Wydany w Borowiackim Towarzystwie Kultury, za namową Pana Józefa Spornego „To znowu ja”. Potem, siłą rzeczy pojawiały się kolejne książki „Nasze małe wieczności” kolejny tomik. „Wiersze niektóre”, które wydane zostały w Świebodzinie. W 2004 roku po dłuższej przerwie ukazuje się moja duża, solidna książka „Od świtu do nocy”, która zgromadziła prawie 180 wierszy. Kolejna „Rozmowa o wschodzie słońca” 2008 rok i nagroda im. Ryszarda Milczewskiego Bruno, przyznawana przez renomowany kwartalnik poetycki „Okolica poetów”, który ukazuje się w Poznaniu i którym kieruje Jurek Szatkowski, jeden z moich przyjaciół poetów. Książką najważniejszą, którą wydałem do tej pory i uważam za podsumowanie, swoiste reasume dokonań poetyckich, swoistym ukoronowaniem pozostaje jednak „Chłopiec Jeziorny” z 2013 roku. Tytułowy wiersz został wcześniej nagrodzony II nagrodą na Chojnickiej Nocy Poetów. Zresztą CHNP też „urodziła się” w latach mojej pracy radiowej. Ponad 11 lat pracy w radiu i audycji, którą zainicjowałem – Radiowej Poczty Literackiej (130 programów). To świadczy o tym, że ta literatura jest przyklejona do mnie, zawsze mi towarzyszyła i nigdy nie potrafiłem z nią zerwać kontaktu na dłużej. Ostatnia książka, która się ukazała niecałe pół roku temu „Cień Andromedy”, została wydana po to właściwie, by zaakcentować równo 30 lat od mojego debiutu poetyckiego. Nie lubię jubileuszy, od razu chcę to zaznaczyć, są taką niepotrzebną i nadmierną celebrą rzeczy oczywistych, a poza tym w sensie biologicznym bardzo nas postarzają. Nie chciałbym uznawać się za człowieka, który już brnie w jakieś okowy starości, staje się tej starości niewolnikiem.
Co mogę powiedzieć? Kiedy patrzę na to wszystko dzisiaj, kiedy jakoś to podsumowuję, ogarniam, próbuję zreasumować? Tomasz Mann użył kiedyś takiego pięknego określenia: „Pisze się po to, aby rana zawsze pozostawała otwarta”. Myślę, że w moim przypadku mogłoby to posłużyć za swoiste motto.
Co się z tymi Czwartkami Literackimi stało, dlaczego już ich nie ma?
Żeby coś zaistniało musi być pewna aura, pewien klimat. Nie ma Czwartków Literackich, ale Basia Kołomyjska wymyśliła imprezę, która odbywała się w restauracji „Kuźnia” zapraszając co miesiąc jakiegoś ciekawego, wyjątkowego twórcę. Idea „Kuźni Literackiej” upadła w chwili, kiedy splajtowała restauracja. Ja od początku byłem jej wielkim fanem i entuzjastą, ale widziałem jak niewielu ludzi przychodzi na te spotkania. Widzę, że te lata przerwy zrobiły swoje. Nie wykształciła się jeszcze w tucholanach ta potrzeba czynnego uczestnictwa w kulturze, w życiu literackim. Brak ciekawości, zapotrzebowania na kulturę. Na te spotkania przychodziło mnóstwo ludzi nie tylko piszących, ale brak na nich zawsze polonistów, młodzieży szkolnej. Mamy w końcu cztery szkoły średnie, jedną uczelnię. Dlaczego tych młodych ludzi nie ma? Na każdym spotkaniu 90% to seniorzy, ludzie w wieku już emerytalnym. Młodych ludzi widuje się tylko na konkursach recytatorskich, a nie na spotkaniach. Konkursy recytatorskie, to rzeczy doraźne, a chodzi o to, by ta inicjatywa była bardziej naturalna. Nie ma w tych młodych ludziach ciekawości, naturalnego odruchu. Myślę, że to są konsekwencje tego, co dzieje się w naszej kulturze w ogóle, że odchodzimy od pewnych nawyków, że te inicjatywy kulturalne w naszym mieście nikną. Ludzie odzwyczajają się od tego nawyku chodzenia do kina , którego de facto nie ma, teatru. I to się staje niestety coraz bardziej widoczne. Miejmy nadzieję, że po tej „Kuźni Literackiej”, która dla mnie była takim pierwszym sygnałem ożywienia życia literackiego w tym znaczeniu, że środowiskiem dominującym w Tucholi jest wciąż środowisko malarzy, rzeźbiarzy. Okazało się, że poeci też potrafią zaistnieć, że mogą odbywać się spotkania literackie, dialogi literackie. Mieliśmy nadzieję, wypuszczając na nasz rynek Almanach „Poeci Borów Tucholskich. Komu słowo, komu ciszę”, że niejako przełamie pewien etap nicniedziejstwa w życiu publicznym naszego regionu. Po części się to udało, chociaż to nasze środowisko poetyckie jest środowiskiem bardzo rozproszonym, ono się dopiero formułuje i że to słowo wcale nie jest tak naprawdę skazane na przegraną. Jeśli ludzie będą konsekwentni to i wybór drogi będzie właściwy, to może wróci też publiczność zwana widownią. Coś w tym ogniwie się przerywa, psuje, kończy, zawiesza się w czasie, bo to się dopiero wszystko układa w świadomości odbiorcy. Wciąż jest to odbiorca bardzo sporadyczny, przypadkowy, trochę incydentalny, nie zawsze gotowy na to, co z zasady proponujemy i oferujemy.
Pana marzenia, te na „tu i teraz”?
Nadal pisać wiersze i nie gubić z pola widzenia absolutnie niczego, czego tylko pióro poety dotknąć może i co zazwyczaj wyrwać niepamięci, a więc trwale ocalić od zapomnienia. Głęboko w to nadal wierzę…
Koniec części I wywiadu.
Z Kazimierzem Rinkiem rozmawiała Agnieszka Krizel.
Dodaj komentarz