O czym były te wybory?
Na pewno nie o tym, czy dzieci pójdą od września do szkoły.
Ważne – to słowo powtarzało wielu polityków w odniesieniu do niedawnych wyborów do parlamentu europejskiego. Z przekonującym uzasadnieniem było już gorzej. Najczęściej z mętnych tłumaczeń przebijały komunały o walce o lepsze jutro Polski, o polskiej racji stanu, o umocnieniu pozycji naszego kraju w Europie. I dlatego właśnie nie należało oddawać swojego głosu na przeciwnika polityka, który właśnie takimi argumentami raczył nas choćby za pośrednictwem telewizji czy prasy.
Frekwencja dobitnie pokazała, gdzie większość naszych rodaków… wolała spędzić niedzielę. A przynajmniej gdzie im się nie chciało ruszyć i czego zrobić. Na każdych czterech uprawnionych do głosowania w eurowyborach głos oddał zaledwie jeden Polak.
Politycy dostali czerwoną kartkę. Chociaż nie, należy powiedzieć dobitniej – dostali po gębie! Wszyscy – rządzący, opozycja, udający nią i wiecznie podczepiający się pod zwycięzców. Naród pokazał, że serdecznie ma dość wystawiania do wiatru, udawania zainteresowania społeczeństwem i zajmowania się międzypartyjnymi gierkami. Dość ma przyglądania się żałosnemu kopaniu się po kostkach.
Tak dla przypomnienia, Arystoteles (jedne z trzech najsławniejszych filozofów starożytnej Grecji) politykę definiował, jako rodzaj sztuki rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne. Jakże daleko od tej definicji odeszła polska klasa polityczna. Liczy się dobro wspólne polityków nie społeczeństwa. Rządzący mają ten przywilej, że tego dobra mają więcej do rozdania aniżeli pozostali.
Jak cyniczne są niekiedy decyzje partyjne o wystawieniu niektórych polityków do wyborów. Jan Vincent Rostowski – nie był politykiem popularnym piastując stanowiska wicepremiera i ministra finansów. Można się jedynie domyślać, że źle wypadał w badaniach statystycznych zlecanych przez rząd. Psuł nieskazitelny wizerunek ekipy Donalda Tuska. Pożegnał się ze stanowiskiem. I nagle pojawił się jako kandydat na europosła z ramienia Platformy Obywatelskiej. I teraz zamieni pensję wicepremiera na nie do pogardzenia uposażenie parlamentarzysty brukselskiego. Uposażenie, które warto dodać osobiście zwolnił wcześniej od podatku.
O czym więc były te wybory?
O tym komu niewielka garstka narodu polskiego (frekwencja na poziomie 23 procent to żenujący wynik) przyznała pięcioletnią pensję wypłacaną z naszych podatków każdemu europosłowi. Chodzi bagatela o jakieś 900 tys, zł rocznie. Wynagrodzenie pobrane podczas całej pięcioletniej kadencji stanowi zaś, jak wyliczył Lion’s Bank, równowartość trzech luksusowych apartamentów w Warszawie lub pięciu ekskluzywnych modeli nowego Porsche.
Od jednego tylko polityka usłyszałem szczere wyznanie po co startuje w eurowyborach. Janusz Korwin-Mikke powiedział wprost, że chce dostawiać pensje europosła, żeby od środka rozsadzić parlament europejski. Na taką szczerość, przynajmniej co do pierwszej części wypowiedzi, nie zdobył się żaden kandydat. Przynajmniej nie słyszałem takiej deklaracji.
Żeby była jasność, nie wyobrażam sobie, że europosłowie pracują za darmo. Milczeniem pominę, czy to zacne grono jest w ogóle potrzebne. Niech zarabiają, nich otrzymują pensje, ale za prace a nie jedynie za bycie parlamentarzystą.
Piotr Skalski
Dodaj komentarz